Amerykańskie obligacje po mocnej korekcie rentowności trwającej do czwartku, w piątek znów taniały. W Europie rentowności trzymają poziom w przypadku krajów o wysokim ratingu i spadają w innych miejscach (prócz rzecz jasna Turcji).
Rynek obligacji skarbowych przy obecnych rentownościach tworzy osobny mikrokosmos. Gwałtowna reakcja rynku oznacza dziś ruchy rzędu 10 pk bazowych, niemniej – choć osobie stojącej z boku obserwowanie przesunięcia rentowności z 0,9 proc. (na początku tygodnia) do 0,72 proc. (w czwartek) i emocjonowanie się ich powrotem do 0,82 proc. w piątek, może wydać się zajęciem równie ekscytującym co mierzenie fal rozchodzących się w kałuży, to trzeba pamiętać, że część pozycji przy tak niskich rentownościach jest mocno lewarowana (tylko wtedy udaje się na nich zarobić). I wówczas dzienne zmiany rentowności o 7 czy nawet 14 proc. będą właściwiej opisywać sytuację, bo okaże się, że zmiany zachodzące na rynku obligacji są dalece bardziej dynamiczne niż na rozdygotanych w ostatnich tygodniach giełdach akcji.
Powyższe wahania rentowności dotyczyły amerykańskich dziesięciolatek, podobnie zachowują się też brytyjskie papiery, ale na większości rynków europejskich obserwujemy obrazek zgoła odmienny. Rentowności obligacji w krajach południa konsekwentnie prą na coraz niższe poziomy, a zjawisko to obejmuje także rynki Europy Środkowej. Rentowność polskich papierów była w piątek rekordowo niska (1,11 proc.), by pod koniec dnia podskoczyć o 3,5 pkt bazowego. Być może różnice między zachowaniem rynku amerykańskiego i reszty właśnie zaczęły się zacierać, ale i tak nie mogły trwać wiecznie. Zmienność rynku – na razie w skali mikro, bo czym jest kilka czy kilkanaście punktów w jedną czy drugą stronę – może poprzedzać większy ruch kierunkowy. Na szczęście nie musi, bo w obecnej sytuacji – historycznie niskich rentowności, które z obiektywnych względów nie mogą być już dużo niższe (ciężko wyobrazić sobie amatorów obligacji o ujemnej rentowności rzędu np. 2 proc.) – silny ruch kierunkowy może mieć tylko jeden kierunek. Najlepszym, co może się wydarzyć jest utrzymanie bocznego kursu i bardzo powolny wzrost rentowności. Niestety, rynki rzadko podążają tam, gdzie chcielibyśmy, żeby podążały. Tak czy inaczej – choć uwagę obserwatorów przyciągają indeksy giełdowe, to rynek obligacji jest tym, który rozdaje karty pozostałym.
Amatorzy spokojnego snu mogą wybierać obligacje oszczędnościowe indeksowane inflacją. Czterolatki, które w listopadzie wchodzą w nowy okres odsetkowy oprocentowane są na 4,45 proc., a dziesięciolatki na 4,7 proc. Prognozy spadku inflacji do 2,8 proc. w III kwartale z lipcowej projekcji inflacyjnej nie sprawdziły się. Niemniej, wstępny odczyt październikowej inflacji wskazał na jej spadek do 3 proc. To nadal daleko do 1,3 proc. przewidywanych w projekcji na I kwartał 2021 r., ale kierunek – ze względu na efekt wysokiej bazy z ub.r. wydaje się przesądzony. Warto więc przypomnieć, że w I kwartale ub.r. inflacja sięgała nawet 4,7 proc. (w lutym) i wskazywaliśmy w komentarzach, że zakup obligacji indeksowanych inflacją w tym właśnie okresie może nie być najlepszym pomysłem. Choć wysoka inflacja działała na wyobraźnię (inflacja plus marża dawały 6 proc. odsetek), możliwe, że skończy się na kuponie rzędu 2,5 proc. (jeśli projekcja NBP tym razem się sprawdzi). Z drugiej strony spadek inflacji w I kwartale da właśnie efekt niskiej bazy, który może urodzić owoce za rok, gdy obligacje indeksowanej inflacją będą wchodziły w kolejne okresy odsetkowe. Przy zmienności na innych rynkach i niepewności związanej z pandemią, być może wykorzystanie tego efektu nie będzie złym pomysłem.